wtorek, 27 listopada 2012

Nie plujcie na modelki!

To był luty 1947 roku. Europa lizała rany po najgorszej hekatombie, jaką zafundowała jej historia. Było na tyle długo po wojnie, by przestać świętować jej zakończenie wybuchami radości. I na tyle krótko, by wciąż pamiętać wszystkie jej okropności z fotograficzną dokładnością, jakby zdarzyły się wczoraj. Początek tego roku wybrał sobie paryski krawiec o nieznanym szerzej nazwisku na debiut swojej nowej kolekcji, która miała przejść do historii jako New Look (nowy wygląd). Christian Dior, bo tak się ów krawiec nazywał, chciał obwieścić światu, a zwłaszcza kobietom, że wszystko, co złe już za nimi. Że minął czas butów na drewnianych podeszwach, kapeluszy z gazetowego papieru, sukienek zszywanych z chustek i "pończoch", które zastępował szew malowany na nogach kredką do oczu. Kobiety, stwierdził Dior, po tych chudych latach powinny znów poczuć się jak księżniczki. Powinny założyć wirujące suknie do ziemi, talię ścisnąć gorsetem, a stopy wsunąć w lekkie pantofelki na cienkim obcasie. Przygotował im takie kreacje. A potem ubrał w nie modelki i wysłał na ulice Paryża, na sesję zdjęciową. Wyglądały tak:


I wtedy... jak myślicie, co się wtedy stało? Czy piękne kobiety w eleganckich strojach wzbudziły zachwyt przechodniów? Czy rzucili się je oglądać i prosić, by pozowały z nimi do zdjęć? Nic z tych rzeczy. Dziewczyny, które wystąpiły w tej pamiętnej sesji Diora, wspominały ją potem jako najgorsze doświadczenie w życiu. Popychano je, opluwano, obrzucano wyzwiskami. Ich piękne stroje budziły agresję kobiet i pogardę lub co najmniej konsternację mężczyzn. Widać to wyżej na ostatnim zdjęciu Richarda Avedona - modelce Renée, sfotografowanej przez niego na Placu de la Concorde, mężczyźni przyglądają się raczej ze zdumieniem niż z zachwytem. Ale czy reakcja mogła być inna? Przecież w 1947 roku większość europejskich miast wyglądała tak:

Londyn 1947
Paryż, 1947
Dzieci na ulicach Paryża, 1947
Warszawa, 1947
Moskwa, 1947
Berlin, 1947
Londyn, 1947
Czy można się dziwić, że New Look wywołał taką burzę? W czasach, kiedy po ulicach europejskich stolic snuły się półnagie, zziębnięte dzieci, informacja, że jakiś pan Dior zużywa na jedną spódnicę dziesięć metrów materiału, przyprawiała ludzi o wściekłość. 
Amerykanki witają Diora: Brzydzą nas pańskie sukienki!
I tak było na całym świecie. Brytyjski rząd wezwał rodaczki do bojkotu sukienek Diora, który szyjąc je okazał się kompletnie niewrażliwy na powojenną traumę Europy. Król Jerzy VI zabronił nosić te grzeszne kiecki swoim córkom, księżniczkom Elżbiecie i Małgorzacie. W Ameryce z kolei protestowały feministki, oburzone, że kobiety znów wtłacza się w długie do ziemi suknie, ciuchy rodem z dziewiętnastego wieku. Kiedy we wrześniu 1947 r. Dior pojechał tam promować swoją kolekcję, przywitały go demonstracje. Tłumy kobiet wymachiwały transparentami: "Precz z New Look!", "Christian Dior do domu!", "Brzydzą nas pańskie sukienki!".
Do oburzonego tłumu dołączyli uznani projektanci. Coco Chanel publicznie oświadczyła, że Dior jest zakałą i hańbą francuskiej mody. Ale co mogła powiedzieć, skoro zepsuł jej całą robotę? Chanel od paru dekad walczyła o maksymalną prostotę kobiecego stroju, lansując kanciastą sylwetkę pozbawionej biustu chłopczycy, odzianej w miękkie, wygodne dzianiny. A ten idiota cofał się o całe lata! U niego talia miała być szczupła, piersi bujne, biodra krągłe. A to oznaczało jedno - moda wraca do XIX wieku, kobiety znów trzeba zakuć w gorsety i fiszbiny!
Modelujący sylwetkę gorset znów wrócił
do łask, choć w mniej opresyjnej formie

Ale wszystkie te protesty to była tylko pierwsza reakcja. Pod cienką warstewką świętego oburzenia czaił się zachwyt, który wybuchł natychmiast, gdy kolekcja Diora trafiła do sklepów. Oblegały je tłumy już nie oburzonych, ale odurzonych nową modą. Kobiety nawet gorsety zakładały chętnie, zwłaszcza że wcale nie przypominały dziewiętnastowiecznych narzędzi tortur - były elastyczne, wygodne, a dzięki nim każda czuła się seksowna i uwodzicielska. Nawet angielskie księżniczki - w tajemnicy przed ojcem i własnym rządem - obejrzały nową kolekcję na specjalnym zamkniętym pokazie w brytyjskiej ambasadzie w Paryżu. A bardziej niepokorna z nich, Małgorzata, była potem jedną z tych kobiet, które skutecznie ją lansowały. 

Dior bezbłędnie odgadł pragnienia kobiet. Jego eleganckie sukienki, na pierwszy rzut oka karykaturalne w Europie ruin, okazały się najlepiej zaspakajać zbiorową tęsknotę za tradycyjnym, mieszczańskim stylem życia, który zniszczyła wojna. Za bezpiecznym światem, w którym kobieta znów może być luksusową panią domu, a nie ubraną w drelich dziewczyną z fabryki broni. Wszystko to sprawiło, że New Look przeszedł do historii jako jeden z milowych kroków mody, a nazwisko Diora do dziś jest - nawet dla profanów - synonimem haute couture, wielkiego krawiectwa, symbolem luksusu. 
Christian Dior z jedną ze swych modelek
Naszym gustem Dior rządził jeszcze przez dekadę, aż do końca lat pięćdziesiątych. Mniej więcej do momentu, gdy młodziutka gwiazdka kina w kraciastej, płóciennej sukience i balerinach na gołych stopach, orzekła: "To moda dla babć". I kobiety natychmiast jej usłuchały. Rzuciły w kąt gorsety i długie suknie. Teraz wszystkie chciały być jak Brigitte Bardot...

czwartek, 22 listopada 2012

Trzynaście twarzy Anny

Anna najpierw uwiodła Tołstoja. Lew Nikołajewicz nie cierpiał kobiet, gardził nimi, uznawał za istoty pozbawione poczucia moralności i niezdolne do żadnych wyższych uczuć. Anny Kareniny też nie lubił, przynajmniej na początku, gdy zaczął spisywać jej historię. Syn pisarza zanotował we wspomnieniach, że pracując nad powieścią ojciec ciągle wyrzekał: "Co to za sztuka napisać, że jakiś oficer zakochał się w mężatce, to nic trudnego, a przede wszystkim nic dobrego. Wstrętne to i niepożyteczne!". I dodawał, że ojciec "gdyby mógł zniszczyłby dawno tę powieść, której nigdy nie lubił i zawsze oceniał ujemnie".
A jednak Tołstoj nie tylko nie zniszczył, ale wręcz odwrotnie - poświęcił jej wyjątkowo dużo czasu. Redagował ją i przerabiał po wielekroć, a historycy literatury, śledzący dziś jego pracę, odkryli, na czym polegały te zmiany. To dzięki nim Anna ze zwykłej kurtyzany przeistoczyła się w tragiczną heroinę, jaką wszyscy znamy. Tak, jakby ona sama w trakcie tej pracy szeptała do ucha staremu mizoginowi, jak to było z jej miłością, dlaczego musiała opuścić męża i synka, i czemu koniec końców nie miała innego wyjścia niż rzucić się pod pociąg.
Tołstoj jej uwierzył, a my za nim. Uwiodła nas, tak samo jak jego. "Anna Karenina" była kultową powieścią naszych babć i prababek (choć nigdy by jej tak nie nazwały!), a dziś, gdy prawie nikt już nie czyta powieści, uwodzi  na ekranie. Ta, którą zobaczymy w kinach 23 listopada, jest już trzynastą wielką (bo był co najmniej drugi tuzin pomniejszych) ekranizacją powieści Tołstoja. I wszystko wskazuje na to, że równie niedoskonałą, jak poprzednie.
Z Anną w kinie zawsze były kłopoty. Oglądając jej historię, widzowie przywykli kręcić nosami i wnosić nieustanne zastrzeżenia. A to Anna była nieładna, a to Wroński do niczego, a to reżyser zrobił burleskę zamiast dramatu. Trudno się temu dziwić, bo jeśli jakaś historia jest znana i przeżywana od pokoleń, to każdy nosi w sobie jej najdrobniejszy szczegół. I wie najlepiej, jak powinno się ją opowiedzieć. Popatrzmy jednak, jak to robili inni, próbując odgadnąć nasze myśli.
Końcowe sceny rosyjskiej "Anny Kareniny" z 1914 r,, z Marią Germanową
Anna 1914. W niemym, rosyjskim filmie zagrała ją trzydziestoletnia wtedy Maria Germanowa  Choć kino dopiero startowało, wcale nie była to pierwsza ekranizacja powieści Tołstoja - tę pierwszą zrobili Niemcy jeszcze w roku 1910, niestety, film się nie zachował. Adaptację z 1914 do dziś (!) uważa się za jedną z najbardziej udanych. Być może tak jest rzeczywiście. Przejmujący kadr Anny klęczącej na torach z końcowych scen filmu pokazuje, że nikt tam nie chował jej dramatu za wspaniałą scenografią, drogimi strojami, formalnymi pomysłami realizatorów. Historia broniła się sama i nie trzeba było słów, by to pokazać.

Anna 1915. Amerykanie nie chcieli być gorsi od Rosjan i rok później opowiedzieli własną historię. To była ich pierwsza adaptacja powieści. W głównej roli wystąpiła Betty Nansen, duńska aktorka teatralna, która przyjechała do Stanów spróbować sił w świecie kina. Film uznano za nieudany, czego nie możemy sprawdzić, bo jego kopie zaginęły. Betty nie zrobiła kariery w fabryce snów, ale nie zniknęła z historii - wróciła do Danii, gdzie prowadziła własny teatr.

Anna 1927 i Greta Garbo w roli Kareniny. Zagrała ja dwa razy. Tutaj, w niemym jeszcze amerykańskim filmie, którego miłośnicy książki szczerze nienawidzą. Film bowiem nosi tytuł "Love" i ma... dwa alternatywne zakończenia! Wersja pokazywana w Europie kończy się tak, jak w powieści - Anna ginie na torach. Za to ta, którą oglądali Amerykanie, ma w finale happy end. Anna wraca do Karenina, żeby być z synem, ale opuszczony Wroński niezłomnie trwa w swej miłości. I słusznie, bo trzy lata później Karenin szczęśliwie umiera i zakochani wreszcie mogą być razem. Keep smiling!
Greta Garbo i Fredric March w ekranizacji z 1935 roku
Anna 1935. Znowu Garbo, tym razem przemówiła. Kino weszło w epokę dźwięku, czym prędzej więc nakręcono wystawny remake filmu sprzed ośmiu lat. Zmienił się tylko partner gwiazdy - w roli Wrońskiego Johna Gilberta zastąpił Fredric March. Bogu dzięki, zrezygnowano z happy endu. Film ściągał tłumy do kin i zdaniem ekspertów jest jedną z lepszych ekranizacji "Anny Kareniny" w historii. Ja na niej ziewam.

Anna 1948. Zagrała ją Vivien Leigh - to jej talent i uroda sprawiają, że film wciąż ma wiernych wyznawców i fanów. Bo wcale nie był wybitny. Poza charyzmatyczną Vivien, która wymarzyła sobie tę rolę i chciała ją zagrać od dawna, nikt tam nie przykuwa większej uwagi. Na pewno nie jej  młody partner Kieron Moore, o którym nikt z Was nie słyszał. Nie bez powodu, bo większej kariery nie zrobił.
Tak, tak, to Anna i Wroński w radzieckiej ekranizacji z 1953 roku. Przeszli swoje, prawda?
Anna 1953 to prawdziwa perełka i zarazem koszmar wszechczasów! Wyprodukowano ją w Związku Radzieckim, zapisując na taśmie filmowej przedstawienie słynnego moskiewskiego teatru MChAT. Spektakl reklamowano jako przełomowy, niosący nową interpretację powieści, tyle że z dzisiejszego punktu widzenia wszystkie te wartości diabli wzięli, zwłaszcza, gdy się spojrzy na Annę. Zagrała ją niewątpliwie zasłużona artystka Ałła Tarasowa, która w chwili kręcenia tego dzieła miała lat 55. To informacja dla tych, którzy wyśmiewają Meg Ryan, że do tej pory występuje w komediach romantycznych. Wolelibyście, żeby zagrała Kareninę?

Anna 1967. To chyba moja ulubiona Karenina, nakręcona przez Rosjan, z ich wielką gwiazdą Tatianą Samojłową ("Lecą żurawie"). Obejrzałam ją całkiem niedawno, rozumiejąc piąte przez dziesiąte, bo w oryginalnej wersji. Ale siedziałam przykuta do ekranu. Wielkie rosyjskie powieści chyba tylko po rosyjsku brzmią dobrze, hollywoodzkie gwiazdy nie dodają im żadnej prawdy. Co z tego, że Tatiana miała mały wąsik i dawno przekroczyła trzydziestkę, skoro wierzyłam w każde jej słowo? Nawet jeśli tylko co drugie rozumiałam! Spróbujcie, może z Wami będzie tak samo, tutaj film w całości.

Anna 1974, czyli urzekający rosyjski balet, oparty na motywach powieści Tołstoja. Muzykę napisał Rodion Szczedrin, a partię Anny tańczy jego żona, legendarna primabalerina Maja Plisiecka. Wystawiany od 1972 roku w Teatrze Bolszoj został sfilmowany i również możecie go tutaj zobaczyć.
Anna 1985 to Jacqueline Bisset w adaptacji przygotowanej dla amerykańskiej telewizji. Towarzyszył jej Christopher Reeve w roli Wrońskiego. Film pamiętany ze względu na gwiazdy i z tego powodu często wyświetlany w telewizjach. Wciąż dobrze się ogląda, ale wielkich emocji nie wywołuje. 

Sophie Marceau i Sean Bean ruszają do swego walca (1997)
Anna 1997 ma twarz Sophie Marceau. Wszyscy ją znają, niektórzy kochają. Film nakręcono z rozmachem, jest pierwszą amerykańską wersją reżyserowaną w Rosji. I chyba to zgubiło tę ekranizację - reżysera bardziej obchodzi malownicza, carska Rosja, niż kobieta, o której opowiada. Owszem, pięknie ją ubrał i oprószył rosyjskim śniegiem, ale specjalnie nie starał się o więcej. Mamy śliczną Annę, ale przede wszystkim - pozdrowienia z Rosji!



Anna 2000 z brytyjskiego serialu. Stosunkowo świeżego, do obejrzenia, więc odnotowuję. Gra ją Helen McCrory (może ją pamiętacie z "Królowej", gdzie zagrała żonę premiera Blaira). W tle snują się polscy aktorzy, jeśli się dobrze przyjrzycie, wśród bywalców salonu zobaczycie Beatę Tyszkiewicz. Solidna, brytyjska robota, która świetnie sprawdza się w ekranizacjach prozy Jane Austen czy Thomasa Hardy'ego i jest zupełnie nie na miejscu w przypadku Tołstoja. Zero wschodniej magii....


Anna 2005, czyli ostatnia rosyjska adaptacja z Tatianą Drubich, aktorką nieznaną poza Rosją. Film nakręcono z pietyzmem, dbając o odtworzenie realiów epoki - nawet łyżwy do scen na lodowisku projektowano według sztychów z epoki. Ale wygląda na to, że i tu sens utonął w szczegółach. O najnowszej, rosyjskiej Annie słyszało niewielu poza jej krajem. 



Anna 2012, ta, na którą czekamy. Ma śliczną buzię Keiry Knightley i jest trzynasta z kolei. Pechowa? Mam nadzieję, że nie. Niektórzy już ją widzieli, inni zobaczą lada dzień, ale oczywiście batalie trwają w najlepsze. Połowa widzów jest zachwycona najnowszym wcieleniem Anny, druga połowa wyszydza marne rzekomo aktorstwo Keiry, na które składają się cztery miny, z czego dwie z wysuniętą szczęką. Ale tego akurat unikniemy! Ponoć w kontrakcie aktorki znalazł się zapis kategorycznie zakazujący wysuwania szczęki. Może więc uda się zobaczyć na ekranie Annę, a nie tylko zwykłą gwiazdę?

A jeśli nie, to zawsze można zdać się na własną wyobraźnię. Wrócić z kina i otworzyć książkę. Przecież na początku tego wszystkiego była powieść pana Tołstoja, do której dziś już prawie nikt nie zagląda.


niedziela, 11 listopada 2012

Najjaśniejsza

La Serenissima, Najjaśniejsza. Tak mówią o swoim mieście wenecjanie i o swoim kraju Polacy. Jedni i drudzy przekonani, że dostali od Pana Boga najlepsze miejsce na Ziemi. Dziś, w Święto Niepodległości, każdy podziękuje za to po swojemu. Politycy ustawią się na ulicach w tyraliery, zbierając siły do swoich hałaśliwych marszów. Ja wywieszę za oknem flagę, posłucham "Pąków białych róż", jak moje babcie, i wrzucę na bloga post o Najjaśniejszej Rzeczpospolitej. Ona też jest kobietą!

O białych różach nikt nie śpiewa tak pięknie, jak Chór Juranda, tu w nagraniu z 1935 roku:

A skoro zaczęłam od zestawienia Polski  i Wenecji, pójdźmy dalej tym tropem. Popatrzmy na odrodzoną w 1918 roku Polskę oczami cudzoziemców. Na początek niezwykły film pokazujący Warszawę lat trzydziestych, wydobyty z amerykańskich archiwów. Kolorowy! Eleganckie dziewczyny na Krakowskim Przedmieściu, nianie z wózkami w kwitnącym Ogrodzie Saskim, malowniczy starozakonni wysiadający z czerwonych tramwajów - Warszawa miała styl! (Do czego zapewne przyczyniał się też całkowity brak reklam oraz innych billboardów).  

I jeszcze raz Warszawa po amerykańsku, tym razem z 1936 roku, zaś autorem zdjęć jest słynny filmowiec i fotograf Julien H. Bryan. Znów mamy słoneczne ulice, damy w futrzanych etolach, paradę wózków w ogrodach i przeciągający ulicą malowniczy żeński pensjonat, by użyć słów Boya. Trzy lata później Bryan wróci do nas, by fotografować Warszawę pod niemieckimi bombami. To jego zdjęcia dla ludzi na całym świecie staną się obrazem dnia, w którym wybuchła druga wojna światowa. 
A niżej film brytyjski, który w latach trzydziestych zaczęła kręcić wytwórnia Cancanen Films Production. Ukończono go jednak dopiero w październiku 1940 roku , kiedy nad Europą szalała już wielka wojna. Film składa się z dwóch części. W pierwszej zobaczymy sielską i anielską Polskę przedwojenną, w drugiej - rozrywaną na strzępy przez Hitlera (o Stalinie niestety zapomnieli). Dużo patosu, sporo propagandy, ale zdjęcia z epoki - bezcenne!

wtorek, 6 listopada 2012

Jędza

Oto Mary. Jak Wam się podoba? Mało pociągająca, prawda? Przynajmniej na pierwszy rzut oka. Niestety, na drugi też.
Mary Todd Lincoln, żona szesnastego prezydenta Stanów Zjednoczonych, nigdy nie budziła sympatii. Ani wśród historyków, ani wśród swoich współczesnych. Sekretarki w Białym Domu nazywały ją jędzą, a gazety "głupią, uśmiechniętą mieszczką z ordynarnymi manierami pod przykryciem pięknych strojów, powozów i sług w liberii". W końcu przestał ją lubić nawet własny mąż i dzieci, zalazła za skórę dosłownie wszystkim. Ciekawa jestem, jak też ją potraktował Steven Spielberg w swoim najnowszym filmie "Lincoln", który 9 listopada będzie miał światową premierę. Prezydenta zagrał w nim Daniel Day Lewis, a jego straszliwą małżonkę nadzwyczaj sympatyczna Sally Field. Pewnie świadomy to był zabieg, bo dzięki Sally głupia mieszczka z ordynarnymi manierami może wzbudzić w widzach odrobinę cieplejszych uczuć. Choć obawiam się, że nawet Sally się to nie uda. 
Mary Lincoln miała nieszczęście być pierwszą damą Ameryki w ciężkich czasach wojny secesyjnej, do których pasowała jak pięść do nosa. W jej maleńkiej osobie (mierzyła 155 cm) skupiły się bowiem wszystkie najbardziej odstręczające cechy, jakie stereotypowo przypisuje się kobietom.
Mary w całej okazałości
Po pierwsze, ambicja
To nigdy nie była zła cecha, jeśli chodzi o mężczyzn, ale obdarzone nią kobiety postrzegano - zwłaszcza kiedyś -  jak potencjalne Lady Makbet. A Mary ambicji nie brakowało. Przyszła na świat jako córka bogatego plantatora, otrzymała porządne wykształcenie i zamierzała je wykorzystać. Fascynowała ją polityka (co ważne, choć pochodziła z Południa, była rzeczniczką zniesienia niewolnictwa) i już jako nastolatka opowiadała przyjaciołom, że poślubi przyszłego prezydenta. Okazja nadarzyła się szybciej niż myślała. Miała 21 lat, gdy poznała Abrahama Lincolna, starszego o dziesięć lat prawnika i członka legislatury stanu. Był dość ponurym, zamkniętym w sobie melancholikiem, ale Mary się spodobał. Szybko też dostrzegła jego potencjał polityczny. Pobrali się dwa lata później, mimo sprzeciwu rodziców dziewczyny, którzy nie chcieli zięcia biednego jak mysz kościelna. Ona jednak wiedziała swoje: "Pewnego dnia zostanie prezydentem Stanów Zjednoczonych - mówiła. - Gdybym tak nie myślała, nigdy bym za niego nie wyszła, bo, jak widzicie, nie jest przystojny. Ale popatrzcie tylko na niego. Czy nie wygląda jak materiał na wspaniałego prezydenta?"
Młodzi Abraham Lincoln i Mary Todd
Po drugie, pycha
W 1846 roku Lincoln został wybrany do Kongresu, a Mary, niezmiennie pewna, że wcześniej czy później (raczej wcześniej) wyląduje w Białym Domu, rozpoczęła próby przed startem w swojej wielkiej roli. Ich dom w Springfield zmieniła w rezydencję w greckim stylu, gdzie mogła wydawać przyjęcia na pięćset osób, serwując dania z bufetów, jak w Białym Domu. Tymczasem jej mąż robił bokami próbując zaspokoić potrzeby pęczniejącej rodziny (w ciągu dziesięciu lat przyszło na świat ich czterech synów). Nie wystarczała praca w kancelarii, musiał dorabiać na sesjach wyjazdowych sądu okręgowego. Mary patrzyła na to krzywym okiem, bo nie lubiła, gdy mąż opuszczał dom na całe tygodnie. Stale robiła mu awantury, ale o dziwo introwertyk Lincoln nadspodziewanie dobrze znosił bazarowy temperament swojej żony. Kłótnie stały się po prostu częścią ich życia i w tej wybuchowej atmosferze przetrwali szczęśliwie piętnaście lat, aż do roku 1860, kiedy to Abe, jak nazywała go żonka, został prezydentem. Chyba czuł, że spora w tym zasługa energicznej Mary, skoro zawiadamiając ją o wyniku głosowania powiedział: "Wybrali nas!". Mary trochę się naczekała - miała już 42 lata. Ale czyż nie było warto? Kochała polor, ostentację, pompę, władzę i wreszcie miała to wszystko dostać na tacy.
Pierwsza para

Po trzecie, rozrzutność
Tą cechą podpadła najbardziej - i mężowi, i narodowi. Zaczęło się od porządków w Białym Domu, który był rzeczywiście w opłakanym stanie, zaniedbany, nawet zaszczurzony. Mary dostała od Kongresu 20 tysięcy dolarów - na cztery lata, ale wydała je w ciągu roku. Wpadła w prawdziwy szał zakupów, ściągając luksusowe meble i dodatki z Europy - tapety z Francji, dywany z Brukseli, a z Czech przyjechał 700-częściowy zestaw naczyń z rżniętego kryształu. A przecież w kraju trwała już wojna! Gdy przyszły rachunki, przekraczające wszelkie ustalone limity, Lincoln wpadł w furię. "Nigdy nie wystąpię do Kongresu o pokrycie kosztów dla tego przeklętego, starego domu! I to w czasie kiedy żołnierze marzną w polu, nie mając nawet koców!"- darł się. Chciał zapłacić z własnej kieszeni, ale Kongres bez szemrania wyasygnował odpowiednią kwotę. Mary odetchnęła z ulgą. I nadal robiła to samo, wydając kolejne bajońskie sumy, tym razem na siebie - na przyjęcia, toalety i stosy dodatków (w okresie czterech miesięcy kupiła na przykład 400 par rękawiczek). 


Mary jako urocze monidło
Po czwarte, pretensjonalność
Miała aspirację kreowania mody i stylu, jednak nic z tego nie wychodziło. Ale czy mogło? Jej portrety przecież nie kłamią. W młodości była ładna, pisano, że nawet piękna, ale w dojrzałym wieku po urodzie nie został ślad. Twarz jak wymięta pieczarka i zaokrąglona figura, zapakowana w kwiecistą krynolinę, w której dobrze może wyglądać piętnastoletnia Scarlett O'Hara z talią osy, ale nie jej babcia. Wyśmiewano styl Mary, wykpiwano gust i pretensje do prowadzenia konwersacji po francusku, który to język potwornie kaleczyła. Kiedy już po śmierci męża, cierpiąc jak zwykle na brak gotówki, próbowała sprzedać swe toalety z czasów, gdy była pierwszą damą, chętnych było niewielu. Nie podobała się ani dama, ani jej suknie. Nikt nie chciał być jak Mary.

Po piąte, złe humory
Szybko dorobiła się opinii gwałtownej, zazdrosnej i wulgarnej osoby, której pretensje do wielkopańskości powszechnie wyśmiewano. Wiedziała o tym, trudno się więc dziwić, że coraz częściej wpadała w złość. Lincoln już przywykł do jej napadów szału, w czasie których rzucała w niego kawałkami drewna z kominka, a któregoś razu goniła go po domu z rzeźnickim nożem. Teraz te ataki wściekłości coraz częściej zdarzały się publicznie i nie tylko wobec męża. W taki właśnie sposób Mary znieważyła młodą i urodziwą żonę generała Orda, towarzyszącą Lincolnowi na przeglądzie wojsk, na który sama się spóźniła. Obrzuciła Bogu ducha winną kobietę stekiem obelg, a potem przez cały wieczór, w obecności gości, wygłaszała tyrady z wyrzutami pod adresem męża. 

Te wybuchy powoli stawały się normą i Mary do szczętu spaprała sobie opinię. Żyła otoczona powszechną niechęcią, także ze strony przyjaciół męża. Najdobitniej pokazał to przebieg najbardziej dramatycznego dnia w ich życiu, czyli 14 kwietnia 1865 roku, kiedy w Teatrze Forda zamachowiec strzelał do Lincolna. Prezydent żył jeszcze dziesięć godzin, ale rozhisteryzowanej, spazmującej Mary w ogóle do niego nie dopuszczono. Rozkaz sekretarza wojny Stantona był jednoznaczny: "Zabierzcie stąd tę kobietę i więcej jej tu nie wpuszczajcie".
Sally Field w roli Mary w filmie Spielberga "Lincoln"
Dziś biografowie Mary przypuszczają, że cierpiała z powodu choroby afektywnej dwubiegunowej. O obłęd podejrzewał ją własny syn Robert, oddając matkę w 1875 roku do zakładu psychiatrycznego. Wyszła po czterech miesiącach, zamieszkała u siostry i tam zmarła w wieku 64 lat. Biedna Mary. Choć została żoną prezydenta, jak chciała, to nie przeszła do historii jako stylowa, ale jako wulgarna pierwsza dama. Tak nazywają ją niechętni jej biografowie, a i ci przychylni nie znajdują dużo lepszych słów. Oni piszą najwyżej o "nieszczęśliwej pani Lincoln".